Ambasador z wielką stopą
To okazja, żeby wykorzystać swój potencjał. Nie trzeba mieć nawet złotówki, by wyjechać, choćby na rok, za granicę – mówi Bartosz Kurek. Siatkarz reprezentacji Polski i japońskiego klubu Wolf Dogs Nagoya to ambasador kampanii Europejskiego Korpusu Solidarności „Pomagaj nie tylko lajkiem”, zachęcającej do udziału w wolontariacie międzynarodowym.
Jaki masz rozmiar buta?
Będę precyzyjny, bo w Japonii, gdzie teraz jestem, wszyscy są skrupulatni. Mam buty z numeracją 50 i 1/3.
Japończycy mają własny system miar. Mieścisz się na ich skali?
Łapią się za głowę, gdy słyszą, jak wielką mam stopę. Na ulicach trudno tu spotkać osobę z tak dużym butem. Jeżeli w Polsce widać mnie z kilku metrów, to w Japonii – z kilku kilometrów.
W Stanach to już nie byłaby taka sensacja. Michael Jordan ma rozmiar buta 48. Wspominam o nim, bo powiedziałeś, że to dla ciebie „najbardziej inspirująca postać ze sportowców”. Dlaczego?
Oczywiście mógłbym długo mówić o jego osiągnięciach, bo interesuję się ligą NBA, ale dla mnie to przede wszystkim ikona sportowca zwycięzcy. Nie akceptował innego wyniku niż pierwsze miejsce. Najwięcej wymagał od siebie. Na boisku dawał z siebie 100 procent. W ten sposób doprowadzał swój organizm do granic wytrzymałości.
Ale robił to po to, by zwyciężać. W czasie pandemii udało ci się obejrzeć „Ostatni taniec”, serial dokumentalny o Jordanie. Poznałeś go jeszcze lepiej?
Jest kilka scen, które warto zobaczyć. Bo Michael zdejmuje maskę twardego zawodnika i odsłania się jako wrażliwy sportowiec, który mocno przeżywa krytykę. A dostawało mu się np. za to, jak dowodził drużyną. To nie było tak, że niepowodzenia spływały po nim jak woda po kaczce. Musiał mieć mocny charakter i być twardym zawodnikiem, skoro wytrzymywał ataki i bycie pod presją mediów. Wiedział, że jego każdy krok i zagranie będą komentowane. Nie bał się tego i brał to na klatę.
Jest taka scena z 1997 r. po słynnym meczu Chicago Bulls – Utah Jazz, gdy Michael Jordan, schodząc z boiska, podpisuje się na swoich czarno-czerwonych butach, by chwilę później wręczyć je młodemu wolontariuszowi, który podawał mu w czasie meczu ręcznik. Teraz to dorosły mężczyzna. Kilka lat temu było znów o nim głośno, gdy buty Jordana wystawił na aukcję. Pewnie zbił na tym fortunę, a dostał je przecież niespodziewanie. Ta historia skojarzyła mi się z twoimi początkami. Też zaczynałeś od podawania ręcznika zawodnikom i stania po drugiej stronie bandy. To ważne doświadczenie, jeśli marzy się o karierze sportowej?
Oczywiście, a świadczy o tym choćby obecna sytuacja pandemiczna. Teraz wszystkie mecze rozgrywane są w ścisłym reżimie sanitarnym. Na boisku czy wokół niego mogą być tylko zawodnicy, trenerzy, sędziowie oraz wolontariusze. To najczęściej młode osoby, które zgłaszają się do pomagania przy organizacji meczu. Podają piłki, wycierają parkiet między akcjami, dbają o to, by spotkanie odbywało się bez długich przerw. Jako dziecko trenowałem siatkówkę, ale wiedziałem, że jeśli chcę uprawiać ten sport, muszę być blisko profesjonalistów. Dlatego stałem kilka metrów od zawodników, podsłuchiwałem, jak ze sobą rozmawiają, patrzyłem na ich gesty i zachowania między akcjami. Starałem się wyłapać sytuacje, których nie pokazywano podczas transmisji meczu. To była praktyczna lekcja siatkówki, nie mniej ważna niż treningi. I wcale nie przeszkadzało mi, że musiałem wycierać pot z parkietu czy podawać piłki. Wiedziałem, że taka jest naturalna kolej rzeczy, jeśli marzę o wielkiej sportowej karierze.
Co z tych pierwszych lat spędzonych na boisku, jeszcze w charakterze wolontariusza, najbardziej zaprocentowało?
Siatkówka to dynamiczna gra, a kibice podążają wzrokiem za piłką. Najciekawsze jest jednak to, co się dzieje w tle: zawodnicy zmieniają pozycję, przemieszczają się po boisku, wymieniają uwagami. Podczas meczu idealnie widać relacje panujące w drużynie. Obserwując to na miejscu, zauważymy, czy zawodnicy są zgraną ekipą, jak radzą sobie z porażkami i czy potrafią się po nich podnieść.
To widać tylko z bliska. Gdy oglądam mecz z większej odległości – jako kibic – łapię się na tym, że jestem zbyt daleko od akcji, by zrozumieć, co dzieje się w drużynie. Dlatego wolontariusze, którzy bezpośrednio pomagają przy meczu, mają niepowtarzalną okazję wyłapać sporo niuansów w zachowaniu graczy. Mnie takie doświadczenie bardzo pomogło dogadywać się później z kolegami, rozwiązywać konflikty w drużynie i odpowiednio na nie reagować.
A teraz namawiasz młodych, by byli aktywni. Jesteś ambasadorem Europejskiego Korpusu Solidarności, który umożliwia udział w wolontariacie. Hasło kampanii „Pomagaj nie tylko lajkiem” nawiązuje do tego, co robimy codziennie w internecie. Klik, klik i zostawiamy ikonkę kciuka wyciągniętego w górę. To za mało?
Tą kampanią wspólnie z pozostałymi ambasadorami absolutnie nie chcemy krytykować osób, które wybierają ten sposób pomagania. W końcu dzięki tym lajkom udaje się zorganizować sporo zbiórek pieniędzy dla potrzebujących. Posty, które mają wiele polubień, lepiej rozchodzą się w sieci, a to zwiększa szanse na powodzenie akcji charytatywnych. Wierzę jednak, że jest w nas pierwiastek dobra, który powinniśmy w sobie odnaleźć. Chodzi mi o naturalną ciekawość świata, chęć poznania drugiego człowieka, innego kraju, zdobycia doświadczenia. Dlatego zachęcam wszystkich, by spróbowali swoich sił w roli wolontariusza. To może być świetny moment w życiu, by nauczyć się działania w zespole, odkrywania nieznanego, rozwoju samego siebie. To też doskonała okazja, by zrobić coś dobrego dla drugiej osoby, a przy okazji aktywnie spędzić czas i doświadczyć jeszcze pełniej świata.
Angażujesz się w akcje charytatywne. Współpracujesz z fundacją Herosi, która zajmuje się dziećmi z chorobami nowotworowymi. Co roku widać cię na kalendarzach, które można zdobyć na licytacjach. Odwiedzasz też chore dzieci. To jest właśnie jeszcze pełniejsze doświadczanie świata?
Z pewnością tak, bo spotkania twarzą w twarz z podopiecznymi fundacji Herosi zmieniły moją perspektywę. To lekcja pokory, która uświadamia, że jesteśmy szczęściarzami i powinniśmy patrzeć dalej niż na czubek własnego nosa. Zachęcam, by przestać się bać i zrobić pierwszy krok. Najtrudniej jest zacząć. Warto działać, a nie tylko o tym mówić. Nie ma nic przyjemniejszego niż świadomość, że to, co robimy, daje realne rezultaty.
Łatwo ci mówić, bo masz za sobą wyjazdy zagraniczne. Grałeś w kilku klubach poza Polską, często wyjeżdżasz na mistrzostwa czy igrzyska olimpijskie. Jak przekonasz tych, którzy boją się ruszyć do innego kraju?
Pamiętam doskonale swój wyjazd na kontrakt do Moskwy. To nie był dla mnie udany sportowo okres. Ale nigdy wcześniej nie nauczyłem się tak wiele jak w Rosji. To wtedy odkryłem, że najbardziej rozwijam się, gdy wychodzę poza strefę komfortu. Wcześniej grałem cztery lata w Skrze Bełchatów. Czułem się tam świetnie, osiągałem sukcesy, ale zrozumiałem, że żeby wykorzystać maksimum własnego potencjału, muszę wyjść z oswojonej przestrzeni. Dlatego zdecydowałem się na wyjazd. Chciałem być najlepszą wersją samego siebie. Ta myśl wciąż mnie motywuje. Dlatego wahającym się radzę, by nie bali się opuścić na jakiś czas ludzi, których znają i lubią, oraz miejsc, w których czują się dobrze. Jeśli chcesz się rozwijać, rusz w świat i zaryzykuj!
A bariera językowa? Nie bałeś się rozmawiać w obcym języku?
W żadnym razie. Podróże nauczyły mnie, że w każdym miejscu na kuli ziemskiej znajdziesz podobnych do siebie ludzi, którzy chętnie ci pomogą. Zresztą wyjazd w ramach Europejskiego Korpusu Solidarności to świetna okazja, żeby podszlifować np. angielski. Program wolontariatu oferuje na miejscu szkolenia językowe. A poza tym nie ma lepszego sposobu na opanowanie języka niż wyjazd za granicę i obracanie się wśród tubylców. I znów odwołam się do własnej historii. Gdy grałem we włoskim klubie, bardzo szybko nauczyłem się języka na tyle, żeby swobodnie się komunikować z chłopakami z drużyny. I to przy minimalnym wysiłku, bo jedynie słuchałem rozmów w szatni.
Nawet jeśli zawodnicy znają ten sam język, nie zawsze potrafią się dogadać. Praca zespołowa to coś szalenie ważnego zarówno w sporcie, jak i w akcjach wolontariackich. Łatwo można się tego nauczyć?
To umiejętność, którą można wypracować. Nie da się funkcjonować bez kontaktu z innymi. Dlatego warto umieć odpowiedzieć na pytanie, jaką pozycję zajmuję w grupie, czy i jak dogaduję się z ludźmi, jak oni mnie odbierają. W klubach często zmieniają się składy, a drużyna ma być zgrana. W sporcie musimy dogadać się z ludźmi, z którymi będziemy grać razem w danym sezonie. Czasem przychodzi to naturalnie, a czasem trzeba nad taką relacją popracować. Im więcej transferów czy wyjazdów, tym łatwiej człowiek adaptuje się do otoczenia. Ale to wymaga pracy nad sobą. Podobnie jest z wolontariatem, to są zbliżone doświadczenia. Dlatego warto się angażować, bo zdobyte umiejętności później bardzo przydają się w życiu. Warto jeszcze nauczyć się pokory.
W filmie promującym kampanię „Pomagaj nie tylko lajkiem” przyznajesz, że na początku kariery siatkarskiej ciężko było ci zaakceptować, że kolega z drużyny może być lepszy i musisz zejść z boiska, by ustąpić mu miejsca. To trudna lekcja.
I umiejętność, którą – szczególnie w sporcie – boleśnie się zdobywa. Najważniejsza jest gra do jednej bramki. O sile zespołu świadczy to, czy lider nie boi się oddać władzy. Każdy zawodnik powinien znać swoje miejsce w drużynie i wiedzieć, za co jest odpowiedzialny. Podobnie działa to w projektach wolontariackich. Nawet najlepszy szef czy koordynator nie wykona sam całej pracy. Dlatego deleguje zadania swoim współpracownikom, znając ich możliwości i umiejętności.
I najważniejsze: wzajemne zaufanie. Jak je budować w zespole?
Krok po kroku. Ostatnio mój japoński trener pokazał badanie Google’a, w którym zadano pytanie, jakie wartości są najważniejsze dla grupy. Na pierwszym miejscu było zaufanie. Ludzie chcą wiedzieć, że to, co mówią, nie zostanie wyśmiane. Dlatego nie wolno negować pomysłów innych. Liczą się także poczucie bezpieczeństwa i zrozumienie.
Wolontariat Europejskiego Korpusu Solidarności ma sporo atutów. Którego argumentu byś użył, żeby zachęcić młodych do zgłaszania się do programu?
Żyjemy w takich czasach, w których dużo spraw i projektów rozbija się o pieniądze. A tu nie trzeba mieć nawet złotówki, żeby móc wyjechać – choćby na rok – za granicę. I można być spokojnym, że w trakcie pobytu na wolontariacie jesteśmy bezpieczni, mamy zapewnione środki na odpowiednim poziomie. Warto się zgłaszać, tym bardziej że – gdyby nie inicjatywa EKS-u – niewielu młodych ludzi byłoby stać na zorganizowanie sobie takiego wyjazdu. Ale chcę dodać, że ten program przede wszystkim daje możliwość zaangażowania się w ważne projekty społeczne. To idealna okazja, żeby wykorzystać swój potencjał: wiedzę, umiejętności, kreatywność, i włączyć się w pomoc lokalnym społecznościom. Każdy z wolontariuszy wnosi do organizacji, dla której będzie pracował, ogromny wkład.
Skoro wspomniałeś o pieniądzach, to zakończmy rozmowę tym wątkiem. Przekazałeś na licytację swoje mistrzowskie ogromne buty. Ktoś je zgarnął, wpłacając dużą sumę pieniędzy na leczenie chorego nastolatka. Radość?
Na pewno tak. Mam nadzieję, że osoba, która te buty wylicytowała, cieszyła się, gdy otwierała paczkę. Wystarczy zrobić jeden krok, by coś zmienić, a przynajmniej wywołać uśmiech po drugiej stronie. Czyli po prostu działać. Niech każdy próbuje. Za tym pierwszym krokiem bardzo szybko pójdą następne.
Kampanię „Pomagaj nie tylko lajkiem” można obejrzeć na kanale Europejskiego Korpusu Solidarności w serwisie YouTube.
Europejski Korpus Solidarności (EKS) to program, który pozwala osobom w wieku 18–30 lat angażować się w projekty z zakresu wolontariatu oraz rozwoju zawodowego (staże, miejsca pracy) we własnym kraju lub za granicą. Wszystkie działania są wyrazem solidarności ze społecznościami lokalnymi w Europie. Organizacje mogą zapraszać wolontariuszy, pracowników i stażystów, a także wspierać działania podejmowane przez młodzież. Program jest finansowany ze środków unijnych. Funkcję Narodowej Agencji Europejskiego Korpusu Solidarności pełni Fundacja Rozwoju Systemu Edukacji. Więcej informacji na: www.eks.org.pl.
Rozmawiał Michał Radkowski – korespondent FRSE.
Wywiad ukazał się w magazynie Europa dla Aktywnych.