Przygoda, która dodaje skrzydeł


O mieszczuchu, który wylądował pod rozgwieżdżonym niebem i zaprzyjaźnił się z ptakami – poznaj historię Doroty z Katowic, autorki bloga Born Globals (www.bornglobals.com).

Jak to się stało, że totalny mieszczuch wylądował w ptasim szpitalu gdzieś w Kalifornii?

Chociaż od urodzenia mieszkam w mieście, to kocham naturę i przebywanie blisko niej. Nigdy nie miałam okazji na dłużej zamieszkać na wsi. Postanowiłam sprostać takiemu wyzwaniu w czasie podróży do Stanów Zjednoczonych.

Czym się zajmowałaś w Skywater Rescue Ranch and Sanctuary?

Po śniadaniu moim codziennym obowiązkiem było nakarmienie i napojenie ptaków. Bywały dni, kiedy na tym kończyła się moja praca i miałam czas dla siebie. Czasami jeździliśmy odbierać nowych pacjentów albo wypuszczaliśmy na wolność te ptaki, które doszły do siebie po rekonwalescencji. Jeśli była potrzeba, pomagałam moim gospodarzom w innych zadaniach – przygotowywałam dom do malowania, zmywałam wodą pod ciśnieniem ptasie odchody z tarasu, czasami przygotowywałam posiłki.

Jak zareagowałaś, kiedy dowiedziałaś się, że jedno z twoich zadań będzie polegało na karmieniu ptaków… martwymi myszami?

Pierwszą reakcją był lekki szok i obrzydzenie. Moment, w którym mój gospodarz otworzył lodówkę w szopie i pokazał mi worki pełne zamrożonych, martwych myszy, był jednym z najdziwniejszych w życiu. Nie pozostało mi jednak nic innego, jak pogodzić się z tym, że niektóre ptaki to drapieżniki i muszą jeść inne zwierzęta. Po jakimś czasie uodporniłam się do tego stopnia, że byłam w stanie poczekać, aż mysz się rozmrozi i nakłuć ją strzykawką z lekarstwami. Nigdy jednak nie łapałam ich za ciałka – zawsze tylko za ogony. Podsumowując – osoby decydujące się na WWOOF w żadnym wypadku nie mogą bać się brudnej roboty.

Przechodząc do milszych tematów – jakie jest twoje najfajniejsze wspomnienie z wolontariatu?

Jednym z najbardziej radosnych momentów było wypuszczanie wyleczonych ptaków z powrotem na wolność. Świetnie też wspominam karmienie pisklaka przez strzykawkę. Wielkim przeżyciem była wyprawa nad jezioro Tahoe. Przez kilka godzin nie spotkałam prawie nikogo, a wokół mnie roztaczały się jedne z najbardziej spektakularnych widoków, jakie kiedykolwiek widziałam. I do tego absolutna, stuprocentowa cisza. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam takiego poczucia połączenia z naturą.

Czy gospodarze ptasiego szpitala mieli na swojej farmie jakieś zasady? Wielu farmerów nie akceptuje jedzenia mięsa, picia alkoholu czy palenia papierosów – również u swoich gości.

Moi gospodarze byli weganami. Ja razem z nimi też zwykle jadłam wegańskie potrawy. Nie robili jednak problemu, gdy chciałam przygotować sobie coś innego lub gdy poprosiłam ich o zakup jogurtu, sera czy mięsa. Byli fanami piwa kraftowego, więc alkohol czasem piliśmy razem. Nie narzucali mi żadnych sztywnych zasad. Zupełnie inaczej niż podczas mojego kolejnego wolontariatu w Tajlandii – tam było ich mnóstwo. Na przykład papier toaletowy musiałam wrzucać do kosza na śmieci.

A jak odnosisz się do opinii, że wolontariat jest wyzyskiwaniem ludzi, a za każdą pracę należy się zapłata?

Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Wolontariat to dobrowolne poświęcenie swojego czasu, by zrobić coś dobrego. Działa to na zasadzie wymiany – ja daję swój czas i pracę, w zamian dostaję zakwaterowanie, wyżywienie, bliski kontakt z kulturą kraju, poznaję miejsca, których w inny sposób bym nie odwiedziła. Czasami mam wrażenie, że to ja zyskuję więcej, niż daję.

Za czym najbardziej tęsknisz, kiedy myślisz o czasie spędzonym w ptasim szpitalu?

Za ciszą, bliskością natury i życiem zgodnie z jej rytmem. Za niebem tak ciemnym, że Drogę Mleczną widać gołym okiem.

Dorota Balcarczyk realizowała swój wolontariat w ramach WWOOF.
Rozmawiała Karolina Ludwikowska.
Wywiad znajduje się w publikacji Międzynarodowy wolontariat młodzieży.

stopka strony