Otworzyłem się na świat
Bez wolontariatu we Włoszech nie byłoby późniejszej wyprawy na K2 ani Nanga Parbat. O wyjeździe, który pomógł mu zawalczyć o siebie, opowiada Robert Jałocha, dziennikarz, wieloletni reporter TVN 24, Faktów TVN i TVP.
Wszystko zaczęło się od sześciomiesięcznego pobytu w Sienie w ramach
Wolontariatu Europejskiego (dziś Europejski Korpus Solidarności). Co pan
tam robił?
Pracowałem w urzędzie miasta, w dziale, który zajmował się głównie
projektami dla dzieci i młodzieży. Były dwie opcje: praca z nastolatkami
z trudnych rodzin albo z dziećmi autystycznymi. Przydzielono mi to
drugie zadanie. Trafiłem do przedszkola z trójką autystycznych chłopców.
Miałem się nimi opiekować i być swego rodzaju animatorem. Chociaż od
tamtego czasu minęło 15 lat, świetnie wszystko pamiętam, nawet imiona
tych moich dzieciaków: Marco, Giulio i Lorenzo.
Pomysł, by zajmować się dziećmi autystycznymi, był więc dziełem przypadku?
Tak. W tamtym okresie nie wiedziałem nawet, czym jest autyzm. Miałem 23
lata. Pierwsze spotkanie z podopiecznymi było poruszające: pamiętam, że
jeden z nich – Marco – płakał. Nie, on właściwie krzyczał i uciekał na
drugi koniec pokoju. Nie rozumiałem, o co chodzi. Myślałem, że opieka
nad takim dzieckiem jest niemożliwa. Wtedy nie miałem pojęcia, jak się
zajmować dziećmi w ogóle, a już na pewno tak wymagającymi. Bałem się, że
mógłbym je skrzywdzić. Dopiero później zrozumiałem, że autystyczne
dzieci mogą tak reagować. Wiele dowiedziałem się z forum rodziców dzieci ze spektrum autyzmu. Choć w przedszkolu pracowałem krótko,
udało mi się wytworzyć więź z podopiecznymi. Kiedy się z nimi żegnałem, Marco nie chciał puścić mojej ręki. Tak, ten sam Marco,
który kilka miesięcy wcześniej nie chciał się nawet przywitać. Myślę,
że w pracy pomogło mi to, że zawsze lubiłem dzieci i dobrze się z
nimi dogadywałem. Moje najlepsze materiały reporterskie to te, w których
bohaterami są właśnie ci najmłodsi.
Utrzymywał pan później kontakt z podopiecznymi?
Niestety nie, ale do dziś czasem o nich myślę. Zastanawiam się, jak
sobie radzą. Z perspektywy czasu praca w tym przedszkolu była dla mnie
cennym doświadczeniem. Zauważyłem, że łatwiej jest mi rozmawiać na
trudne tematy. Nawet zrobiłem kilka reportaży o dzieciach autystycznych,
w tym – niedawno – o grupie, która się wspina. Pamiętam, jak wychowawcy
mnie ostrzegali, że taki materiał może być trudny do zrealizowania.
Przygotowałem na to moich operatorów, ale sam wiedziałem już, czego
się mogę spodziewać.
Jak to się stało, że w ogóle zainteresował się pan wolontariatem?
Z tematem zetknąłem się po raz pierwszy w 2005 roku. Byłem wtedy na
stażu w biurze prasowym Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. W tym
okresie poznałem Agnieszkę Bielską [obecna koordynatorka Zespołu EKS-u –
przyp. red.], która opowiadała mi, jaki potencjał ma wolontariat.
Zastanawiałem się, który kraj wybrać. Nie zabrzmi to pewnie zbyt
poważnie, ale mieszkałem wtedy w akademiku z Albańczykiem, który
uwielbiał nucić włoskie piosenki. Nie jakieś tam hity Erosa
Ramazzottiego, tylko klasyki, które śpiewają Włosi. No i jak tak
sobie razem podśpiewywaliśmy, pomyślałem: może do tych Włoch bym
pojechał.
Czyli z Włochami to też był spontan?
No tak. Umiałem wtedy powiedzieć dwa zdania po włosku: Dove la banca?
[pol. Gdzie jest bank?] i Gdzie jest męska toaleta? plus Pronto. Języka
uczyłem się na miejscu.
Zdecydował się pan na wyjazd mimo bariery językowej. Zostawił pan pracę i studia…
Bo stwierdziłem, że praca pracą, a studia studiami. Widziałem w
wyjeździe potencjał. Szukałem doświadczeń, które mnie wzmocnią. Chciałem
rozwinąć nowe kompetencje. Takie pozauczelniane.
O wyjeździe zadecydował też fakt, że przed wolontariatem za granicą
byłem raptem dwa razy. Pierwszy raz w wieku 21 lat, w Amsterdamie, dokąd
zabrała mnie dziewczyna, i później w Mediolanie, po tym jak już
zdecydowałem się na wyjazd do Włoch. Poleciałem na trzy dni, żeby
zobaczyć, jak tam jest. Spałem w koszmarnym hostelu za 5 euro. Ale jest
co wspominać, bo przy okazji wyjazdu odwiedziłem piłkarską świątynię –
stadion San Siro. W towarzystwie 80 tysięcy kibiców nauczyłem się
pierwszego włoskiego przekleństwa.
Sam wyjazd na wolontariat na pewno pozwolił mi też pozbyć się kilku
kompleksów: np. że jestem ze Śląska, z Siemianowic, że godom po śląsku. Dzisiaj jestem dumny ze swojego pochodzenia. Pobyt w toskańskiej Sienie uświadomił mi, jak
pięknie można pielęgnować kulturę, jakim jest ona atutem. I to nawet
jeżeli pochodzi się z małego miasteczka.
Jak dawał pan sobie radę w obcym kraju?
Niestety, od początku musiałem sobie radzić sam, bo trafiłem na liderkę
projektu, która niespecjalnie interesowała się wolontariuszami. Nigdy
nie zaprosiła nas nawet na symboliczne espresso. Taka urzędniczka, która
raczej patrzy na zegarek, niż inspiruje do działania. Wystawiłem jej
później negatywną opinię, bo oczekiwaliśmy od niej innej postawy.
Dobrze, gdyby liderka służyła radą w odkrywaniu nowego miejsca. A ona
nie potrafiła nam nawet załatwić kart na stołówkę. Wieczorem gotowaliśmy
więc sobie sami. Przełamałem wtedy swoją niechęć do makaronu. Teraz
penne z cukinią i sosem czosnkowym jest moją specjalnością.
Ta liderka zostawiła nas w pewnym momencie na lodzie. Kazała nam się
wyprowadzić z mieszkania, bo zaprosiliśmy koleżankę z Polski. Nie
zrobiliśmy żadnej imprezy, tylko siedzieliśmy w ogrodzie, popijając
wodę, i uczyliśmy się włoskiego. Kolejne lokum, pewnie za karę,
załatwiła nam… w klasztorze. Tam spędziłem najgorszą zimę swojego życia.
Nawet pod K2 nie zmarzłem tak bardzo jak w tych klasztornych murach.
Mam nadzieję, że znalazł się ktoś, kto okazał się bardziej pomocny?
Miałem znajomych z różnych części Włoch. To oni tłumaczyli mi, że
sieneńczycy są raczej zamknięci w sobie i lubią zadzierać nosa.
Złapałem też dobry kontakt z moją profesorką włoskiego. I mamy go do
dziś, ona często komentuje mi zdjęcia na Facebooku: Troppo bello,
Roberto! To właśnie na uniwersytecie poznałem fajnych ludzi. Szybko
nauczyłem się włoskiego, bo miałem potrzebę rozmów.
Ukształtował mnie jako człowieka i reportera. To dzięki pobytowi we Włoszech częściowo pozbyłem się kompleksów dotyczących swojego pochodzenia i braku obycia w świecie. Uznałem, że nie ma dla mnie granic, bo wyjechałem bez znajomości języka i dałem sobie radę. Dziś wiem, że poradzę sobie w każdej sytuacji. To doświadczenie na pewno pozwoliło mi też uwierzyć w siebie. Otworzyłem się na świat. Ten świat się do mnie zbliżył. Dlatego nie boję się trudnych projektów. Jestem przekonany, że bez wolontariatu nie byłoby np. wyprawy na K2 i Nanga Parbat. Nikt mi tego nie zaproponował. Sam wybłagałem w redakcji zgodę na dołączenie do ekspedycji. Taki wtedy postawiłem sobie cel i konsekwentnie o niego walczyłem. Poza tym przebojowość przed wyjazdem, w skali od 1 do 10, miałem zaledwie na 3, a po powrocie dałbym już sobie 12. Pobyt we Włoszech bardzo mnie wzmocnił. To tam poznałem ludzi z całego świata, którzy byli ciekawi tego mojego. Przez jakiś czas spotykałem się nawet z dziewczyną z Australii. Pomyślałem: skoro chłopak z Siemianowic może poderwać dziewczynę z Melbourne, to znaczy, że ten chłopak nie jest gorszy od przystojnych Włochów ze Sieny. Że musi mieć coś ciekawego do powiedzenia. Wtedy zdałem sobie sprawę, że można znać pięć języków i w żadnym nie mieć nic do powiedzenia. Ja znałem włoski słabo, ale miałem tyle do opowiedzenia, że świetnie potrafiłem się komunikować.
Jak zatem wyciągnąć dla siebie z wolontariatu jak najwięcej?
Ja popełniłem błąd, bo niedostatecznie się przygotowałem. Dlatego wiele
rzeczy mnie zaskakiwało. Gdybym wyjeżdżał teraz, postudiowałbym kulturę i
podłapał trochę języka. Co mogę doradzić? Żeby pojechać z nastawieniem,
że to może być najważniejszy okres w życiu i że trzeba go wykorzystać.
Nie można przyjechać na miejsce i grzebać w telefonie. Każdy dzień jest
na wagę złota.
Po wolontariacie wielokrotnie wracał pan do Włoch.
Tak naprawdę marzyłem o pracy korespondenta we Włoszech. To się nie
udało, ale byłem na miejscu zawsze, gdy działo się coś ważnego:
relacjonowałem trzęsienia ziemi, byłem na beatyfikacji Jana Pawła II.
Dzięki znajomości włoskiego mogłem robić najróżniejsze materiały. Na
przykład o włoskiej gospodarce (wtedy na dwie godziny dostałem kluczyki
do nowego ferrari). A raz wszystkie zagraniczne gazety rozpisywały się o
polskim dziennikarzu, który poszkodowanemu w wypadku Robertowi Kubicy
przywiózł papieską relikwię… To byłem ja!
Rozmawiała Ula Udzikowska – korespondentka FRSE
Wywiad ukazał się w magazynie Europa dla Aktywnych.